czwartek, 10 czerwca 2010

Airball spod kosza: Ainge miał 'nosa', Celtics szczęście

Kolejny fantastyczny mecz w wykonaniu Rondo, kolejne triple-double i zwycięstwo Celtics w drugim meczu finałów potwierdziło, że rozgrywający drużyny z Bostonu jest jedną z największych gwiazd tegorocznych playoffs. Jednak w odróżnieniu od Bryanta, Nasha, Pierce'a, Howarda i Jamesa, Rondo przed tymi playoffs nie był postrzegany jako postać pierwszoplanowa. Oczywiście, rozegrał świetny sezon, był All-Starem, jednym z najlepszych obrońców, a wszyscy dobrze pamiętają jak grał w zeszłorocznych playoffs. Ale mimo to, przed rozpoczęciem fazy posezonowej nikt nie postawiłby go na równi Bryanta, a teraz, finały to właśnie pojedynek Rondo i Bryanta. Obaj są liderami swoich drużyn i przede wszystkim od ich postawy zależy, kto już niedługo będzie cieszyć się z mistrzowskiego tytułu. Jeszcze dwa miesiące temu wydawało się, że tylko Wielka Trójka może dać Celtics drugi tytuł. Teraz Wielka Trójka stała się świetnym uzupełnieniem dla Wielkiego Rondo.

Dlatego nie dziwi fakt, że o Rondo zrobiło się bardzo głośno. W NBA pojawiała się nowa gwiazda, o której tak mało wie przeciętny kibic. Wszyscy dobrze znają karierę Bryanta czy Garnetta, ale na Rondo wcześniej nie zwracano takiej uwagi w mediach. Dwa lata temu był młodym rozgrywającym, który musiał podołać ogromnemu wyzwaniu prowadzenia drużyny mającej w składzie trzy wielkie gwiazdy. I to postrzeganie go, jako dodatku do Wielkiej Trójki, bardzo długo się utrzymywało. Tak naprawdę dopiero te playoffs pozwoliły mu się wybić. Rok temu nie było Garnetta, Celtics odpadli w drugiej rundzie, dlatego mimo rewelacyjnej gry, Rondo jeszcze nie został uznany za gwiazdę. Teraz już nikt nie może go lekceważyć. Wszyscy zachwycają się jego grą i zastanawiają się, kim tak właściwie jest Rondo, jak doszedł do miejsca, w którym się obecnie znajduje. Dla osób, które czują, że ich wiedza na temat nowego lidera Celtics jest zbyt mała, polecam serię tekstów na espn.com "9 stories on No. 9".

Ale nie chce tu pisać o tym, jak przebiegała kariera Rondo, jak stawał się gwiazdą. Chciałbym napisać o nim w kontekście draftu. Już za dwa tygodnie czeka nas tegoroczny nabór do NBA, a przykład Rondo pokazuje, jakie trzeba mieć szczęście i dobre przeczucie, żeby trafić na tak wybitnego zawodnika. Przychodząc do NBA z Kentucky, Rondo nie był taką gwiazdą, jaką w tym roku jest John Wall. Mało kto przewidywał mu wielką karierę. Dlatego został wybrany dopiero z 21 numerem.
W 2006 Celtics byli właśnie po sezonie, w którym przerwali serię 4 kolejnych występów w playoffs. Wygrali tylko 33 mecze i w drafcie przypadł im wysoki siódmy numer. Teoretycznie mieli dogodną sytuację, by bez problemu pozyskać Rondo. Ale jego droga do Bostonu była znacznie bardziej skomplikowana. Jeszcze przed draftem Celtics dogadali się z Blazers w sprawie transferu, w ramach którego oddali swój siódmy pick między innymi za Sebastiana Telfaira. Potrzebowali rozgrywającego i uznali, że ten 21-letni kuzyn Marbury'ego będzie idealnym rozwiązaniem, znacznie lepszym niż wybranie playmakera z siódemką w drafcie. Wtedy Telfair miał za sobą dwa lata gry w NBA i ciągle jeszcze wierzono, że może on stać się jeśli nie gwiazdą, to przynajmniej bardzo dobrym zawodnikiem pierwszej piątki. W ten sposób Celtics stracili swój pick w pierwszej rundzie draftu 2006. Na szczęście dla klubu z Bostonu, Danny Ainge miał dobre przeczucie i widział 'coś' w Rondo. Dlatego, mimo że w składzie miał już na jedynkę Telfaira i Delonte Westa, dokonał wymiany z Suns, by pozyskać ich numer 21 i polecił im wybranie Rondo. Istniało jeszcze ryzyko, że Knicks mający 20-stkę zabiorą im go sprzed nosa. Na szczęście, był to okres rządów Isiaha Thomasa w Nowym Jorku, a on był wtedy przekonany o sile swoich zawodników: Marbury'ego, Crawforda i Francisa, dlatego w drafcie postawił na Renaldo Balkmana.

Teraz już wiemy, że to właśnie transfer z Suns był kluczowy dla przyszłości Celtics, a wcale nie ten z Blazers. Gdzie jest teraz Telfair, a gdzie Rondo?

A co by było, gdyby nie oddali swojego siódmego numeru w drafcie? Raczej nie postawiliby na Rondo.  Był to zbyt wysoki numer, by wykorzystać go na zawodnika tak niepewnego. Rondo był wtedy dużą zagadką, miał potencjał i świetne warunki fizyczne, ale pod znakiem zapytania pozostawało, czy jest on 'coachable'. Gdyby wybierali z siódemką, chcąc rozgrywającego najprawdopodobniej postawiliby na Randy'ego Foye'a (Blazers wybrali go i od razu oddali do Wolves za Roy'a wybranego z piątką). W Minnesocie potrzebowali gracza na jedynkę i w czerwcu 2006 wydawało się, że Foye jest najlepszym rozwiązaniem. Porównywano go do Wade'a, miał być świetnym partnerem dla Garnetta i pomóc mu poprowadzić Wolves na szczyt tabeli zachodu. W momencie draftu był znacznie pewniejszy niż Rondo. Po 4 latach Foye jest mało znaczącym zawodnikiem, niespełnionym w Minnesocie, a ostatnio rezerwowym w Waszyngtonie. Natomiast Rondo razem z Garnettem walczy o drugi tytuł w ciągu trzech lat.

Obaj trafili do NBA w tym samym roku, obaj mieli możliwość gry z KG, Foye był materiałem na gwiazdę, Rondo stał się gwiazdą. To pokazuje jak dużo w drafcie zależy od szczęścia, a wcale nie od wysokiego numeru.
W tegorocznych finałach jest aż pięciu zawodników z draftu 2006, dwóch z nich znalazło się w Top 5 tamtego naboru. Można by sobie pomyśleć - „Jaki to był świetny draft. Po czterech latach najlepsi zawodnicy w nim wybrani, prowadzą swoje drużyny do wielkiego finału i walczą o mistrzostwo.” Tak jednak nie jest. Trzeci numer - Adam Morrison i piąty - Shelden Williams są głębokimi rezerwowymi w Lakers i Celtics. Adam jeszcze nie pojawił się na parkiecie w tych finałach, Shelden grał 4 minuty. A w 2006 przewidywano, że to oni będą przyszłymi gwiazdami ligi. Stało się inaczej, teraz znacznie większą rolę odgrywają zawodnicy wybrani z numerami 20+. Rondo był 21, 4 numery później Cavs postawili na Shannona Borwna. Po pierwszych dwóch latach nic nie wskazywało, że stanie się on kimś w NBA. Ale od czasu transferu do Lakers (trafił tu razem z Morrisonem) stał się ważnym rezerwowym. Miał swój niewielki udział w zeszłorocznym mistrzostwie, a teraz odgrywa znacznie większą rolę walcząc o drugi tytuł. Czwartym zawodnikiem z tamtego draftu jest Jordan Farmar – numer 26. On od samego początku był pierwszym zmiennikiem na jedynkę w LA i już trzeci raz ma okazję grać w wielkim finale.

Ciekawe, jak draft 2009 będzie wyglądał w 2013 roku? Gdzie będą wtedy Griffin, Thabeet, Harden, Evans i Rubio (numery 1-5), a gdzie Collison (21), Casspi (23), Beaubois (25) czy Gibson (26)? Kto z nich będzie walczył o mistrzostwo, a kto będzie tylko mało znaczącym zawodnikiem z ławki?

2 komentarze:

  1. Rondo się rozwinął tak dzięki temu, że dostał szansę bycia rozgrywajkiem z Big 3, nie musiał nic forsować a do tego miał zapewniony start w pierwszej 5 i tak systematycznie z pomagacza, stał się graczem który bez problemu zastępuję kogoś z trójki gwiazd bostońskich a ostatnio staję się już członiek Big 4.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rondo już jest w Big 4. A to, że trafił do takiego zespołu, gdzie nie musiał rzucać, a wystarczyło tylko kreować partnerów to było kluczowe przy jego sytuacji. Gdyby był w innym klubie gdzie musiałby bardziej punktować niż asystować, nie wyglądałoby to tak ciekawie.

    OdpowiedzUsuń