sobota, 15 maja 2010

Blazers, czyli kontuzje, kontuzje i jeszcze raz kontuzje

Głupio się przyznać, ale zapominałem o Blazers. Napisałem podsumowanie sezonu każdej drużyny, która już zakończyła rozgrywki, poza drużyną z Portland. Na szczęście uważny czytelnik naszego bloga, Łukasz mi o tym przypomniał, dlatego nadrabiam zaległości.

W poprzednim sezonie Blazers zagrali w playoffs po 5 latach nieobecności. W fazie zasadniczej wygrali wtedy 54 mecze, zajęli czwarte miejsce na zachodzie – weszli do grona najlepszych drużyn ligi. Kilka lat budowano zespół wokół młodych zawodników i wreszcie przyniosło to oczekiwany efekt. To miał być pierwszy krok, od którego zacznie się dominacja Blazers. W tegorocznych rozgrywkach mieli zrobić następny krok, czyli dłużej powalczyć w playoffs. Spodziewano się kolejnego rok postępu, by już niedługo drużyna z Portland stała się jednym z faworytów do mistrzostwa. Niestety, ten sezon nie wyglądały tak, jak oczekiwano, ponieważ Blazers zostali zdziesiątkowani przez kontuzje. W stanie Oregon panowała prawdziwa plaga kontuzji.

Seria rozpoczęła się od Batuma, którego kontuzja barku wyeliminowała z pierwszej połowy sezonu (opuścił 37 meczów).

Później urazu doznał Outlaw, zagrał tylko w 11 meczach i już nie wrócił na parkiet w koszulce Blazers, został oddany w lutym do Clippers (jako zawodnik Blazers opuścił 44 mecze).

Następny był Oden, znowu. Stracił cały sezon debiutancki, w drugim też miał problemy zdrowotne, ale w większości spotkań wystąpił, a teraz już na początku grudnia doznał poważnej kontuzji kolana – koniec sezonu (opuścił 61 meczów).

Kilkanaście dni później z gry został wyeliminowany Przybilla, który zastępował Odena w roli pierwszego środkowego. Również doznał kontuzji kolana, przeszedł operację i było wiadomo, że Blazers do końca sezonu zostali pozbawieni swoich dwóch centrów. Na dodatek Przybilla w marcu przewrócił się pod prysznicem, kontuzja się odnowiła i potrzebna była kolejna operacja. (opuścił 52 mecze)

Problemów zdrowotnych nie ustrzegł się również Roy, opuścił 17 meczów w sezonie regularnym, ale najbardziej dotkliwa dla Blazers była jego kontuzja tuż przed playoffs. Co prawda bardzo szybko wrócił do gry i wystąpił już w czwartym meczu pierwszej rundy, jednak nie był to Roy, który mógłby zapewnić swojej drużynie zwycięstwa. Kontuzja Roy'a przekreśliła szanse na dobry wynik w playoffs, które przecież wzrosły, gdy Blazers dokonali transferu z Clippers i pozyskali Camby'ego.

Sporo meczów opuścił jeszcze Fernandez - 20. W sumie ta szóstka kluczowych zawodników drużyny z Portland opuściła 231 meczów! A jedynymi graczami, którzy wystąpili we wszystkich 82 spotkaniach byli Miller i Webster. Dla wielu drużyny, byłoby to poważne usprawiedliwianie znalezienia się na dnie tabeli. Ale nie dla Blazers. Oni mimo tak zdziesiątkowanego składu potrafili wygrać ostatecznie 50 spotkań i zająć szóstą pozycję w tabeli. Pod tym względem, ten sezon był dla nich bardzo udany. Oczywiście spodziewali się znacznie więcej, miało być lepiej niż rok temu, ale w tej sytuacji rezultat 50-32, jest naprawdę imponującym osiągnięciem.
Ten dobry rezultat, Blazers zawdzięczają świetnie grającemu Roy'owi, który był prawdziwym liderem drużyny i prowadził ją do zwycięstw.  Natomiast podczas nieobecności Roy'a, kluczową rolę odegrał Miller. Chociaż jego przygoda z drużyną z Portland nie zaczęła się najlepiej. Był w konflikcie z trenerem, który nie widział go w pierwszej piątce, media krytykowały pozyskanie go przez Blazers i coraz częściej mówiono, że Miller powinien zostać jak najszybciej wytransferowany. Jednak z czasem stał się etatowym podstawowym rozgrywającym i spisywał się bardzo dobrze. Mądrze prowadził grę drużyny, pomagał jej swoim doświadczenia, a raz nawet zdobył 52 punkty, zapewniając zwycięstwo w Dallas.

Mówiąc o najważniejszych postaciach drużyny, oczywiście nie można pominąć Aldridge'a, który przez całe rozgrywki grał bardzo równo, na wysokim poziomie. Przede wszystkim świetnie spisywał się w drugiej połowie rozgrywek. W lutym zdobywał średnio ponad 20 punktów, prowadząc osłabioną drużynę do 7 zwycięstw w 13 meczach.

Fantastyczną pracę wykonał również trener McMillan. Wycisnął maksimum z tego, czym dysponował. Nawet bez swoich najważniejszych zawodników, potrafił wygrywać. Nawet gdy w pierwszej piątce musiał wystawiać Howarda, a na ławce najważniejszymi rezerwowymi byli debiutanci Cunningham i Pendergraph.

Ten sezon dla Blazers można podsumować jednym słowem - kontuzje.

Skoro wygrali 50 meczów pod nieobecność w 231 meczach swoich najważniejszych zawodników, można tylko sobie wyobrażać, gdzie byliby grając w pełnym składzie. Plany na zdominowanie zachodu muszą przełożyć na następny sezon. Może za rok wreszcie Oden będzie zdrowy i potwierdzi swój ogromny potencjał? Bez wątpienia Blazers dysponują bardzo dużą siłą i przyszłość należy do nich, o ile kontuzje im w tym nie przeszkodzą.

Zagadka na weekend (8)

Mavs odpadli z playoffs już w pierwszej rundzie, ale w każdej z czterech drużyn, które wystąpią w finałach konferencji jest co najmniej jeden zawodnik, który w swojej karierze grał w Dallas. Jacy to zawodnicy?

piątek, 14 maja 2010

Airball spod kosza: LOSERS


2009: 66 zwycięstw w sezonie zasadniczym, 2-4 w finale wschodu z Magic
2010: 61 zwycięstw w sezonie zasadniczym, 2-4 w drugiej rundzie z Celtics

Dwa lata z rzędu Cavs byli najlepszą drużyną ligi i dwa razy nie udało im się nawet awansować do finału NBA.

Drugi rok z rzędu Cavs są największymi przegranymi playoffs.

Dwukrotny MVP po raz kolejny nie powalczy o mistrzostwo, tak jak to miało miejsce w przypadku Nasha. Indywidualna nagroda ponownie nie przekłada się na prawdziwy sukces drużyny, jakim jest zdobycie tytułu.

Rok temu w serii z Magic, James grał rewelacyjnie. Robił co mógł, by zapewnić swojej drużynie awans. Odnotowywał średnio 38.5 punktów, 8.3 zbiórek i 8 asysty. Niestety nie miał odpowiedniego wsparcia i Cavs przegrali.

Teraz LeBron miał teoretycznie znacznie lepszych partnerów. Jednak on sam z powodu kontuzji, która co by o niej nie mówić, czy była poważna czy nie, miała znaczący wpływ na jego postawę, nie grał tak dobrze, jak przez cały sezon. Miał również gorsze statystyki, niż te w zeszłorocznej serii z Magic: 26.8 punktów, 9.3 zbiórek i 7.2 asyst. Do tego, jego lepsi partnerzy wcale nie okazali się tacy dobrzy i nie dali mu takiego wsparcia, jakiego można było oczekiwać.

Przez ostatnie dni toczyła się bardzo gorąca dyskusja na temat znaczenia fatalnego występu Jamesa w meczu numer 5 dla jego kariery. Wielu uznało, że ten występ przekreśla wielkość LeBrona, inni bronili go i przewidywali, że jeszcze pokaże na co go stać w tej serii. Rzeczywiście w meczu numer 6 zagrał o wiele lepiej. Nawet nie patrząc na statystyki, na boisku James był bardziej aktywny, starał się prowadzić swoją drużynę, walczył. W części mu się to udawało (triple-double), w części nie (9 strat), ale ostatecznie nie był to występ, którym mógłby zapewnić Cavs zwycięstwo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę świetną postawę Celtics.
Mecz numer 5 na pewno będzie Jamesowi wypominany do czasu, aż w końcu nie zdobędzie tytułu. Może w jeszcze większym stopniu zapisać się historii, jeśli to był jego ostatni mecz w Cavs przed własną publicznością. Ale sprowadzanie jego kariery tylko do tego spotkania nie ma sensu. Ten sezon można podsumować tym fatalnym występem. Ponieważ po nim, drugie MVP i 61 zwycięstw Cavs straciło znaczenie. Natomiast podsumowując jego dotychczasową karierę, znacznie częściej wspominałoby się jego fenomenalny występ w meczu numer 5 finałów wschodu 2007 w Detroit, który właściwie przesądził o późniejszym awansie Cavs do finału ligi. Tego nie przyćmi nawet fatalny meczu numer 5 przeciwko Celtics.

Nie ma wątpliwości, że James jest wielkim zawodnikiem, a ta porażka w drugiej rundzie jest kolejnym wydarzeniem w historii NBA, które potwierdza, że nawet ci najwięksi nic nie osiągną, jeśli nie mają wokół siebie równie wybitnej drużyny. Jak pokazały te playoffs, Cavs nie byli wielkim zespołem.

Cavs znowu jadą na wakacje wcześniej niż przewidywali. Typowani na głównych faworytów do mistrzostwa, znowu nie sprostali wyzwaniu. Jednak ten rok różni się od poprzedniego tym, że w offseason LeBron będzie wolnym agentem. Od razu pojawia się pytanie czy wczoraj widzieliśmy go po raz ostatni w koszulce Cavs? Na pewno, od dzisiaj, aż po ostateczną decyzje i podpisanie kontraktu, cała NBA będzie żyć plotkami, doniesieniami, spekulacjami - gdzie James będzie grał w przyszłym sezonie.

Jedno jest pewne, którąkolwiek drużynę wybierze: Cavs, Knicks, Bulls czy Nets, żeby w końcu zdobyć pierwszy tytuł, King będzie potrzebował 'swojego Pippena'. Zawodnika, na którym zawsze będzie mógł polegać, który będzie drugą gwiazdą zespołu, ale gdy LeBronowi zdarzy się słabszy mecz, zastąpi go przesuwając się do roli pierwszoplanowej. Williams nie jest takim graczem. Jamison też nie. Shaq był tego typu wsparciem dla Wade'a, ale to było kilka lat temu. Bez 'swojego Pippena', James może każde playoffs kończyć w ten sposób, co dwa ostatnie i zakończyć karierę jako zawodnik z mnóstwem rekordów i nagród indywidualnych, ale bez tego najważniejszego trofeum.

Tyle o LeBronie, przejdźmy do jego drużyny.

Przyszłość Jamesa w Cleveland jest obecnie pod dużym znakiem zapytania, ale Mike Brown może być pewny tego, co go czeka. Już po zeszłorocznej porażce z Magic mówiło się, że jego pozycja jest zagrożona. Wtedy przetrwał. Drugi z rzędu sezon kończący się tak ogromnym rozczarowaniem, to już za dużo, by władze klubu nie zdecydowały się na zmianę head coacha. Nawet jeśli docenimy jego świetną pracę, to że pod jego wodzą Cavs dwukrotnie byli najlepszą drużyną ligi. Tego nie można nie docenić. Ale liczyć się mistrzostwo, a tu Brown, tak jak cała drużyna, zawiódł. W takiej sytuacji, odpowiedzialność zawsze ponosi trener i tak będzie i tym razem. Brown nie potrafił zmotywować swoich zawodników do walki w meczu numer 5, nie potrafił znaleźć sposobu na zatrzymanie Rondo, czy odpowiedzi na skuteczną defensywę Celtics. Dwa lata z rzędu nie wprowadził Cavs do finałów, mimo że jego drużyna była głównym faworytem do tytułu.

Brown dołączy do Mitchella i Scotta, którzy dwa lata po otrzymaniu nagrody Coach Of the Year stracili pracę.

Shaq nie zrealizował swojego planu i nie dał Królowi pierścienia. Do niego, jako jednego z niewielu z Cavs, trudno mieć pretensje. Zrobił, co mógł. Był role playerem, walczył po koszami, a gdy w końcu doczekał się podania, starał się pomóc drużynie w ataku. W serii z Celtics miał problemy w rywalizacji z Perkinsem, ale w ważnych meczach 4 i 5 zagrał dobrze. Nie można zapomnieć, że ma on już 38-lat i nie jest tym samym Shaqiem, co kiedyś. Miał pomóc Cavs w walce z Magic i Howardem, niestety nie ma już szansy wykazać się w pojedynku z Spuermanem 2.

Tak samo jak LeBron, również Shaq stanie się teraz wolnym agentem i trudno powiedzieć co zrobi. Sądzę, że jeszcze nie zakończy kariery (a przynajmniej mam taką nadzieję, bo NBA bez Shaqa to będzie zupełnie inna NBA) i jeszcze spróbuje zdobyć piąty pierścień, ale gdzie?

Jamison. No właśnie. Jego transfer do Cavs miał być tym decydującym elementem, który już definitywnie przechyli szalę na korzyść drużyny z Ohio, to miała być kropka nad „i”. I co? W serii z Bulls spisywał się bardzo dobrze, w dwóch ostatnich meczach zdobywał ponad 20 punktów, był drugą opcją w ataku. Tak właśnie miało być. Jednak w drugiej rundzie już nie było. Jamison rozegrał tylko jedno dobre spotkanie, kiedy Cavs w meczu numer 3 zniszczyli gospodarzy w Bostonie. Natomiast w dwóch ostatnich spotkaniach trafił łącznie zaledwie 6 z 20 rzutów zdobywając 14 punktów. Totalna katastrofa. Cavs mogą już żałować, że przejęli jego ogromny kontrakt, który kończy się dopiero w 2012. W tym momencie nie ma znaczenia, że dobrze grał w sezonie zasadniczym, że w przyszłym roku może być czołową postacią drużyny. Najważniejsze jest to, że zawiódł w tych playoffs. Bo to właśnie z powodu tych playoffs ściągnięto go do Cleveland.

O jego fatalnej grze w obronie i tym, jak łatwo radził sobie z nim Garnett, nie warto już się rozpisywać.
Mo Williams. Jeszcze rok temu byłem w stanie zrozumieć, że to jego pierwsze playoffs, w których odgrywa tak ważną rolę i pierwszy występ w finale konferencji. Ale po tym, co pokazał w tym sezonie, jestem już pewien, że Mo nie jest zawodnikiem na playoffs. Rozgrywający Cavs nie ma odpowiednio silnej psychiki, by wytrzymać ogromną presję i nie potrafi w ważnych meczach grać na najwyższym poziomie. W trudnych momentach zawodzi. A poza tym, nie ma co się oszukiwać, nie jest to gracz kalibru All-Star, mimo że w 2009 wystąpił w Meczu Gwiazd. To po prostu dobry rozgrywający, nic więcej.

Williams i Jamison mieli w największym stopniu wspierać LeBrona. Gdyby robili to tak, jak tego oczekiwano, nawet słabsze mecze James nie kończyłby się porażką -32 punktów. Trudno to porównać do wsparcia, jakie dostał Rondo od swoich trzech wielkich partnerów. Wiem, że to trochę nieadekwatne porównanie, ale po tej serii dla mnie Rondo jest pierwszoplanową gwiazdą Bostonu, a trójka weteranów mu pomaga.

Cavs byli moim faworytem do mistrzostwa. Sądziłem, że w tym roku im się uda. Teoretycznie wszystko wyglądało bardzo dobrze. Ale też wiedziałem, że potrzebują Jamesa grającego na 100%. Oczywiście nie oznacza to, że ich porażkę można usprawiedliwić łokciem LeBrona. Na to złożyło się znacznie więcej czynników. A efekt jest taki, jak rok temu: Cavs znowu zawiedli.

Marzenia Cavs o mistrzostwie w tym roku zostały zakończone, a jeśli James odejdzie, plany zdobycia tego najważniejszego trofeum będą musieli odłożyć na daleką przyszłość. Dlatego teraz zaczyna się bardzo ważny etap w historii klubu z Cleveland – walka o podpisanie nowego kontraktu z Jamesem.

Cel numer 1 sezonu - zdobycie tytułu - nie został osiągnięty.
Cel numer 1 offseason – zatrzymanie LeBrona - …?

Heat już rozpoczęli kampanię We Want Wade. Co wymyślą Cavs?

game 6: Celtics 94 - Cavs 85

Bohater meczu: Rajon Rondo
To on jest teraz gwiazdą zespołu i we wczorajszym meczu, w którym Celtics mogli zakończyć serię, zrobił co do niego należało, by jego drużyn nie musiała wracać do Cleveland. Co prawda w czwartej kwarcie spudłował 3 z 4 rzutów wolnych, ale z gry trafił 3 z 4 i zdobył 7 punktów. Natomiast w przesądzającej o zwycięstwie serii 10-0, zaliczył 2 punkty i 2 asysty. Spotkanie zakończył z dorobkiem 21 punktów, trafiając 60% swoich rzutów z gry. Równocześnie, tak jak w poprzednich meczach, także wczoraj świetnie kreował swoich partnerów odnotowując 12 asyst. Był to jego 3 meczach w tych playoffs, w którym miał co najmniej 20 punktów i 10 asysty. Poza tym, zaliczył też 5 przechwytów – najwięcej w tegorocznej fazie posezonowej. Kolejny fantastyczny występ rozgrywającego Celtics i kolejna wygrana jego drużyny.

Decydujące elementy:
punkty po stratach: Celtics zdobyli 27 po 24 stratach gości, Cavs 17 po 13 stratach gospodarzy
obrona Celtics w drugiej połowie: pozwolili Cavs tylko na 36 punktów przy skuteczności 33%
punkty z kontry: Celtics 19 – Cavs 8

Zawodnicy z Bostonu przed spotkaniem mówili, że jest to dla nich mecz 7, muszą go wygrać. I to zrobili. Było widać ich determinację, zagrali na wysokim poziomie, świetnie bronili, a następnie skutecznie egzekwowali akcje w ataku. Zaprezentowali wspaniałą grę zespołową, na którą Cavs po raz kolejny nie mieli odpowiedzi, dlatego to Celtics zmierzą się teraz z Magic w finale wschodu.

Poza Rondo, kluczową rolę odegrał Garnett, którzy przez całą serię grał na bardzo dobrym, równym poziomie. Potwierdził to, co zapowiadał przez cały sezon, że na ten najważniejszy moment rozgrywek będzie świetnie przygotowany. KG trafił wczoraj pierwsze 5 swoich rzutów. Nie potrafił zatrzymać go ani Shaq, ani Jamison. Varejao trochę go spowolnił, ale ostatecznie to i tak Garnett był górą. Zdobył 22 punkty ze skutecznością 58% z gry, zebrał 12 piłek i zaliczył 3 asysty. Pierce miał tylko 13 punktów, ale 11 z nich w drugiej połowie. W pierwszej spudłował 4 z 5 rzutów z gry, do tego miał problemy z faulami, natomiast w drugiej trafił 3 z 4 rzutów za trzy, które odegrał ważną rolę w rozbijaniu defensywy Cavs i powiększaniu prowadzenia. Znacznie gorzej spisywał się Ray Allen. W drugiej połowie nie trafił do kosza, a mecz zakończył mając tylko 8 punktów (2/8 z gry, 0/5 za trzy). Ale Celtics nie przeszkodził minimalny udział Allena w ataku, ponieważ mogli liczyć na wsparcie z ławki. Wallace i Tony Allen zdobyli razem 23 punkty i zaliczyli 5 przechwytów, co pokazuje jak przydatni byli zarówno w ofensywie, jak i w defensywie.

James bez wątpienia zagrał znacznie lepiej niż w poprzednim meczu. Był bardziej aktywny, częściej wchodził pod kosz, zbierał, podawał, ale ciągle to nie był ten LeBron, który zapewniał Cavs seryjne zwycięstwa, który był dwukrotnym MVP. Zaliczył drugie triple-double w tych playoffs, jednak trudno ten występ porównać do meczu numer 4 przeciwko Bulls. James zanotował imponującą liczbę 19 zbiórek, miał 10 asyst, w czwartej kwarcie zdobył 10 ze swoich 27 punktów, jego dwie trójki z rzędu zmniejszyły stratę do 4 punktów na 9 i pół minuty przed końcem, ale... popełnił aż 9 strat, co jest niedopuszczalne w tak ważnym meczu, gdy jest się pod ścianą. Lider drużyny, który ma poprowadzić ją do zwycięstwa, nie może tracić tyle piłek. Poza tym, James ponownie miał problemy ze skutecznością. Trafił tylko 8 z 21 rzutów, czyli 38%.

Straty były bardzo poważnym problemem Cavs i w dużej mierze przesądziły o ich porażce. Kiedy LeBron stracił piłkę na minutę i 17 sekund przed końcem, a Celtics prowadzili 9 punktami, Cavs się poddali. W tej ostatniej minucie nawet nie faulowali rywali, zostali zupełnie rozbici i chcieli już jak najszybciej udać się do szatni. Nie wierzyli, że są jeszcze w stanie coś zrobić i trudno powiedzieć, czy w ogóle wychodząc na to spotkanie mieli przekonanie, że mogą wygrać. W pierwszej połowie toczyli z Celtics wyrównany pojedynek, ale w trzeciej kwarcie gospodarze osiągnęli dwucyfrową przewagę i wtedy Cavs zaczęli już myśleć o porażce. Kiedy zbliżyli się na 4 punkty na początku czwartej kwarty, Celtics odpowiedzieli serią 10-0. To był nokaut drużyny z Cleveland.

Mo Williams rewelacyjnie rozpoczął ten mecz. W pierwszej kwarcie miał 10 punktów, a pierwszą połowę zakończył z 20. Trafił 7 z 10 rzutów z gry i jedyną trójkę w pierwszej połowie (obie drużyny spudłowały wtedy 13 z 14 rzutów za trzy). Właśnie takiej postawy z jego strony Cavs bardzo potrzebowali. Mo wchodził pod kosz, zdobywał punkty i wspierał w ataku LeBrona. Niestety w drugiej połowie był już zupełnie niewidoczny. Celtics zaczęli go lepiej bronić, a on nie umiał przebić się przez ich defensywę. W rezultacie spudłował wtedy 7 z 8 rzutów i zdobył  zaledwie 2 punkty. Poza tym, na swoim koncie miał tylko 4 asysty i aż 5 strat. W drużynie gości jeszcze tylko Shaq miał dwucyfrowy dorobek punktowy (11), pozostali zawodnicy  nie potrafili w większym stopniu wesprzeć ofensywy. Najbardziej zawiódł oczywiście Jamison. Nie dość, że był najsłabszym ogniwem obrony Cavs i zupełnie nie radził sobie z Garnettem, to jeszcze był zupełnie nieprzydatny w ataku. Ten decydujący mecz, był jego najgorszym w tych playoffs – od weterana, który jest czołową postacią drużyny oczekuje się czegoś zupełnie innego. Zdobył ledwie 5 punktów pudłując 8 z 10 rzutów, w tym wszystkie 3 za trzy.

Najlepsi w sezonie zasadniczym Cavs znowu kończą playoffs bez występu w finale ligi. Natomiast Celtics, których możliwości były kwestionowane przez cały rok, nadal pozostają w walce o mistrzostwo. W finale wschodu będą mieć okazję zrewanżowania się Magic za zeszłoroczną porażkę w drugiej rundzie po 7-meczowej serii.

czwartek, 13 maja 2010

Jazz: Williams-Boozer to nie Stockton-Malone

Jazz przed sezonem zdecydowali się wyrównać wysoką ofertę złożoną Millsapowi przez Blazers i zatrzymać go w Salt Lake City. W związku z tym, od razu pojawiło się wiele plotek dotyczących transferu Boozera. Trzymanie w składzie dwóch zawodników na tę samą pozycję, zarabiających łącznie ponad $20 milionów, wydawało się zbyt dużą rozrzutnością. Poza tym, kończący się kontrakt Boozera był atrakcyjny na innych drużyn. Pozyskując go, nie tylko dostałby bardzo dobrego zawodnika, ale równocześnie po sezonie z ich salary cap zwolniłoby się o blisko $13 milionów. Przed rozgrywkami bardzo dużo mówiono o wymianie, spekulowano dokąd trafi gwiazdor Jazz. Nawet w klubowym sklepie obniżono ceny koszulek z numerem 5 i wydało się, że odejście Boozera jest tylko kwestią czasu. Później plotki ucichły, aż do trade dedaline. Ostatecznie jednak Jazz ograniczyli swoje wydatki oddając Maynora i Brewera, natomiast Boozer został. Zwolennikiem tej opcji był trener Sloan, co na pewno miało duży wpływ na brak transferu. Po tym, co Boozer pokazał w pierwszej rundzie playoffs, władze klubu mogły być zadowolone z decyzji o zatrzymaniu go u siebie. W 6 meczach silny skrzydłowy Jazz zanotował 4 double-doubles, do tego miał statystyki na poziomie 20-20 w ostatnim spotkaniu i wraz z Williamsem poprowadził drużynę do awansu. D-Will w tej serii grał jeszcze lepiej. W 4 pierwszych meczach za każdym razem zdobywał ponad 20 punktów i odnotowywał co najmniej 10 asyst. Potwierdził, że jest obecnie jednym z najlepszych rozgrywających w NBA, jeśli nie najlepszym. To był jego najlepszy sezon dotychczasowej w karierze, pierwszy raz wystąpił w Meczu Gwiazd, wybrano go również do drugiej piątki All-NBA. Niestety w pojedynku z Lakers, ani Williams, ani Boozer nie potrafili grać już na tak wysokim poziomie, jak przeciwko Nuggets. Nie poprowadzili drużyny do zwycięstwa i Jazz odpadli już po 4 meczach. Trzeci raz z rzędu Lakers wyeliminowali ich z playoffs.

Trzeba jednak pamiętać, że Jazz, jak prawie w każdym sezonie, ponownie mieli problemy z kontuzjami. Kirilenko wrócił do gry dopiero na trzeci mecz z Lakers, po ponad miesięcznej przerwie i nie był w stanie od razu grać na swoim normalnym poziomie. Natomiast już w pierwszym meczu z Nuggets, Jazz stracili Okura, który od początku marca był w świetnej dyspozycji i grał znacznie lepiej niż we wcześniejszej fazie rozgrywek. Uzyskał najwyższą formę w najważniejszym momencie rozgrywek, na finiszu fazy zasadniczej i na playoffs. Niestety nie było mu dane tego potwierdzić, ponieważ kontuzja wyeliminowała go z gry. Tym samy, Jazz w playoffs byli pozbawieni dwóch swoich czołowych zawodników, a mimo to awansowali do drugiej rundy. Na obrońców tytułu, takie osłabienie było już jednak zbyt dotkliwe.

Jazz na pewno liczyli na coś więcej niż 0-4 z Lakers, ale nie powinni się przejmować, bo perspektywy na przyszłość mają bardzo obiecujące. Po pierwsze, Jazz mają u siebie Williamsa, który po pięciu sezonach w NBA stał się jednym z najlepszych playmakerów w lidze, a teraz nadchodzą lata szczytu jego kariery. Po drugie, do Jazz należy pick w drafcie Knicks. Na pewno będzie to wybór na samym początku naboru, któryś z najwyższych numerów, dzięki czemu pozyskają młodego gwiazdora. Po trzecie, Millsap potwierdza, że  jest świetnym zawodnikiem i jeśli Boozer odejdzie, Jazz istotnie na tym nie ucierpią. Po trzecie, Miles systematycznie się rozwija i z każdym rokiem jest coraz lepszy. Po czwarte, niewybrany w drafcie Matthews okazał się prawdziwym objawieniem i był jednym z najlepszych debiutantów w lidze. Po piąte, w Salt Lake City ciągle na ławce jest Sloana, a on jest gwarancją gry drużyny na wysokim poziomie.

Spurs: miało, ale nie mogło być lepiej

Tak samo jak dla Mavs, również dla Spurs miała to być ostatnia szansa, żeby zdobyć mistrzostwo. Marzenia zawodników z Dallas zakończyły się już po 6 meczach, natomiast po zwycięstwie nad nimi, marzenia Spurs wydawały się spełniać. Drużynę z San Antonio już mianowano najlepszą 'siódemką' w historii playoffs, już przewidywano ich pojedynek w finale zachodu z Lakers, spekulowano jakie mają szanse, by pokonać zespół Bryanta. Zachwycono się tym, jak potrafili się odbudować w tym najważniejszym momencie sezonu i grać na najwyższym poziomie, mając za sobą najgorsze rozgrywki fazy zasadniczej w erze Duncana. Jednak na ich drodze stanęli Suns. W pojedynku z nimi nie było już tej fantastycznej defensywy Spurs, którą zatrzymali Mavs, nie było już zaskakującego wsparcia ze strony Hilla czy świetniej gry Manu. Nawet Duncan, który przez lata był najpewniejszą opcją w drużynie, nie spisywał się najlepiej grając przeciwko słabym w obronie podkoszowym drużyny z Arizony. W rezultacie Spurs po raz pierwszy od 9 lat przegrali serię już po 4 meczach. Marzenia o powrocie na mistrzowski tron musieli odłożyć na później, na trudną do określenia przyszłość.

Ten sezon od początku był bardzo trudny dla Spurs, ale jak zawsze, pokazali charakter, swoje doświadczenie i ostatecznie wygrali 50 spotkań awansując do playoffs. Zawdzięczali to przede wszystkim równo grającemu Duncanowi i rewelacyjnemu Ginobili'emu, który w drugiej połowie sezonu był jednym z najlepszych zawodników ligi. Przez pierwszą część nie imponował, wracał do siebie po kontuzji z zeszłego sezonu, by w tym kluczowym momencie, kiedy Spurs ciągle nie byli pewni miejsca w pierwszej ósemce, rozegrać kilka wspaniałych meczów i poprowadzić swoją drużynę do zwycięstw. Jego świetna gra była tym ważniejsza, że na finiszu Spurs musieli radzić sobie bez kontuzjowanego Parkera. Dla Francuza to i tak był bardzo zły sezon, grał słabo i dopiero w playoffs powoli zaczął przypominać siebie z poprzednich lat. Jednak ciągle było to jeszcze daleko do jego najwyższej formy. Tą sytuację wykorzystał Hill, który był największym objawianiem tego sezonu w San Antonio i bardzo potrzebnym powiewem młodości w zaawansowanym wiekowo składzie. Drugoroczniak pokazał, że bardzo dobrze radzi sobie w roli zawodnika pierwszej piątki i jest dużą nadzieją dla Spurs na przyszłość. Swoją świetną grę potwierdził w playoffs, w starciu z Mavs. To on w największym stopniu wsparł tercet liderów, dzięki czemu drużyna dysponowała większą siłą w ofensywie i mogła łatwiej rozbijać obronę zespołu z Dallas. Natomiast zawodnik, na którego wsparcie najbardziej liczono, Jefferson, grał poniżej oczekiwań przez cały sezon. Kiedy ściągnięto go z Milwaukee, mówiło się, że jest to idealny zawodnik do drużyny z San Antonio. Teoretycznie miał wszystkie cechy gracza, którego Spurs potrzebowali. A jednak, zupełnie nie odnalazł się w drużynie. Poza kilkoma lepszymi występami, grał bardzo słabo, a przecież Spurs wydali na niego ogromne pieniądze ($14 mln za ten sezon). To właśnie jego kontrakt spowodował, że w tym sezonie mieli najwyższe wydatki na zawodników w swojej historii. Niestety, to nie przełożyło się na wynik, jakiego oczekiwano.
Spurs kończą te rozgrywki z niedosytem, ale realnie patrząc na ich możliwości, na to jak trudny i słaby był to dla nich sezon, ostateczny awans do drugiej rundy i pokonanie drugiej drużyny zachodu to świetny wynik. Mogło być lepiej w starciu z Suns, ale to już okazało się ponad ich siły. Nie da się ukryć, że są starą drużyną, która potrzebuje kilku istotnych wzmocnień, zdrowych liderów i rozwoju młodych zawodników. Wtedy może jeszcze uda im się zająć wysokie miejsce na zachodzie i powalczyć dłużej w playoffs. Jednak o mistrzostwie mogą zapomnieć. Trójka Duncan-Parker-Ginobili zdobywał już dla nich 3 tytuły, ale teraz dwójka z nich ma już ponad 30 lat i nie jest w stanie grać na poziomie sprzed kilku sezonów. Etap dominacyj drużyny prowadzonej przez tych zawodników minął bezpowrotnie. W tym momencie, żeby zapewnić Spurs sukcesy, liderzy potrzebują naprawdę dużego wsparcia.

środa, 12 maja 2010

Airball spod kosza: ostatni mecz?

Cavs przegrali trzeci mecz z Celtics i są o krok od zakończenia sezonu. Tego, jak grali lepiej nie komentować, bo nawet chyba nie ma czego. Oglądając ich w spotkaniu numer 5 trudno było sobie wyobrazić, że w sezonie zasadniczym byli najlepszą drużyną ligi. Ale znacznie większą uwagę w tym momencie poświęca się nie grze Cavs, a sytuacji LeBrona. Jeśli Cavs przegrają w Bostonie i odpadną, a James w offseason odjedzie z Cleveland, to wczorajszy mecz był jego ostatnim w barwach Cavs w Q Arena.

A jeśli to był jego ostatni mecz w roli zawodnika gospodarzy w Cleveland, to pożegnał się z kibicami w naprawdę kiepskim stylu. Zagrał bardzo słabo, Cavs zostali zniszczeni przez Celtics, a kibice w hali Q Arena wygwizdali swojego gwiazdora schodzącego na ławkę pod koniec czwartej kwarty. I trudno się dziwić. Przecież Cavs mieli walczyć o tytuł i ciągle walczą, choć w tym momencie ich szanse na odniesienie tak wielkiego sukcesu są bardzo małe.

James przez całą pierwszą połowę nie trafił rzutu z gry, ostatni raz zdarzyło mu się to w pierwszym meczu finałów 2007, kiedy Cavs zostali rozbici przez Spurs. Ale to jeszcze nie miało znaczenia, w końcu on zdobywa najwięcej punktów w czwartej kwarcie i wszyscy oczekiwali, że w drugiej połowie poprowadzi swoją drużynę. Ale tym razem to nie nastąpiło. James do końca grał fatalnie, pudłował i nie potrafił pociągnąć za sobą zespołu. Nie był liderem.

Oczywiście w tym momencie pojawia się kwestia kontuzji słynnego już łokcia LeBrona. Może ciągle mu przeszkadza? Może mecz numer 3, kiedy rozegrał świetne spotkanie, był tylko chwilą lepszego samopoczucia? Trudno to ocenić. Możemy tylko spekulować. Sam LeBron nic nie mówi, nie tylko o tym jak się czuje, ale także co czuje. Jego wypowiedzi są bardzo ogólne i nie pokazują żadnych emocji. Przegraliśmy – graliśmy słabo - ja grałem słabo – to jeszcze nie konec – musimy wygrać i tyle. Trudno coś z tego wywnioskować.

Ale nawet jeśli bolący łokieć mu przeszkadza, to i tak, nie zwalnia go to z bycia liderem. Prawdziwy lider w tak ważnym meczu powinien zagrać na najwyższym poziomie, robić co w jego mocy, by poprowadzić swoją drużynę. Bez względu na urazy. To pokazywał kiedyś MJ, a teraz Kobe. Natomiast LeBron wczoraj tylko pudłował i pudłował. Nie było widać w nim agresji i motywacji do zwycięstwa.

W 2007 James właściwie samodzielnie wprowadził Cavs do finałów ligi, udowadniając, że potrafić być liderem. Ale teraz, mając znacznie silniejszą drużynę, nie potrafi pociągnąć jej za sobą. Tak naprawdę on nie musi zdobywać 30 czy 40 punktów, żeby Cavs wygrali. Ważne, żeby zdobył te kilka kluczowych punktów, które rozkręcą atak Cavs, które przełamią niemoc strzelecką i te, które w końcówce przesądzą o zwycięstwie. Jednak tego też nie potrafił zrobić.

Czy w meczu numer 6 coś się zmieni? Dotychczas w tej serii obie drużyny grają bardzo nierówno. Celtics dwa razy łatwo pokonali Cavs, ale Cavs też rozbili swoich rywali w Bostonie. Dlatego nie wykluczone, że ponownie wygrają z Celtics na ich parkiecie. Ale i tak pozostanie jeszcze mecz numer 7, a Cavs jak na razie nie pokazali, że potrafią rozegrać 2 kolejne bardzo dobre mecze.

Dlatego istnieje duże prawdopodobieństwo, że Cavs nie dotrą do finału wschodu i nawet nie będą mieć okazji zrewanżowania się Magic. Będzie to dla nich koniec sezonu i początek długo oczekiwanego offseason dla Jamesa.

W Nowym Jorku cieszą się z każdej porażki Cavs i już przygotowują się na przywitanie swojego przyszłego-nowego gwiazdora. Już nie mogą się odczekać, aż zobaczą takie zdjęcia:

tyle tylko, że zrobione bez wykorzystania photoshopa.

Oczywiście porażka Cavs nie przesądza automatycznie o decyzji Jamesa. Może jeszcze zostać w Cleveland, by dalej walczyć o mistrzostwo dla swojego rodzinnego stanu Ohio. Ale na pewno szanse na jego odejście byłby znacznie większe, jeśli Celtics pokonają Cavs. Wtedy zmieni barwy klubowe i spróbuje z inna drużyną sięgnąć po ten najważniejszy tytuł, skoro w Cleveland nie będzie mu to dane w tym roku.

Jeśli tak rzeczywiście będzie, Cavs przegrają mecz numer 6, a James odejdzie - zostanie nam obrazek Jamesa schodzącego do szatni z 15 punktami na koncie, a w tle tablica wyników pokazująca 32 punktową porażkę Cavs i głośne „boooooo” z trybun. Takiego pożegnania na pewno nie chciałby James, jak i kibice, którzy tak w niego wierzyli... i nadal jeszcze wierzą. Tak więc LeBronowi pozostaje rozegrać fantastyczne spotkanie w Bostonie i wrócić do Cleveland, aby ten mecz numer 5 nie był jego ostatnim w Q Arena w koszulce Cavs.

W innym przypadku... trudno, to tylko biznes. Będzie się wtedy mówić, że Jamesowi za mało zależało na tym mistrzostwie, że nie zrobił wszystkiego co mógł. Dla niego to tylko kolejna porażka, ale przecież i tak dostanie ogromny kontrakt, i tak jest dwukrotnym MVP, i tak ma miliony fanów, i tak jeszcze przez lata będzie dominował i na pewno jeszcze nie raz będzie miał szansę na tytuł.

W meczu numer 6 i ewentualnie 7, James albo stanie się wielkim bohaterem, największym bohaterem tych playoffs, albo największym przegranym... drugi rok z rzędu.

game 5: Celtics 120 - Cavs 88

Bohater meczu: Paul Pierce
W pierwszych 4 meczach tej serii Pierce był najsłabszym ogniwem Celtics. Zdobywał ledwie 11.8 punktów przy fatalnej skuteczności 32%. Było to spowodowane i jego słabą dyspozycją strzelecką, jak również dobrą defensywą Jamesa. Jednak w tak ważnym meczu, jak ten wczorajszy, to James miał problemy z trafieniem do kosza, a Pierce poprowadził swoją drużynę do zwycięstwa. Nie tylko zdobył 21 punktów (43% z gry), ale równocześnie był najlepiej zbierającym w tym spotkaniu, mając 10 zbiórek na koncie. Do tego dołożył jeszcze 7 asyst i 2 przechwyty. To był świetny występ, w którym Pierce wreszcie przypomniał o sobie. Właśnie takiej gry z jego strony potrzebują Celtics, jeśli chcą pokonać Cavs i myśleć o mistrzostwie.

Decydujące elementy
skuteczność z gry: Celtics 55% - Cavs 41.2%
punkty z pomalowanego: Celtics 44 – Cavs 30
punkty po stratach: Celtics zdobyli 24 po 17 stratach gospodarzy, Cavs 6 po 10 stratach gości

W poprzednim meczu drużynę z Bostonu do zwycięstwa poprowadził Rondo, tym razem do roli pierwszoplanowej wróciła Wielka Trójka. Ale rozgrywający gości także zagrał bardzo dobrze, mimo, ze w pierwszej połowie nie zdobył punktu. Tym samym Celtics mieli na boisku cztery gwiazdy, podczas gdy Cavs nie mieli nikogo, kto pociągnąłby ich zespół. Nawet sam James, grający na najwyższym poziomie miałby problemy, by pokonać 4 gwiazdy gości, a przy jego słabym występie, końcowy wynik nie może dziwić.


Ray Allen seryjnie trafiał za trzy, miał 6 celnych trójek na 9 prób i zdobył 25 punktów ze skutecznością 61.5%. KG utrzymuje grę na równym poziomie, zanotował 18 punktów i 6 zbiórek. Natomiast Rondo w pierwszej połowie był skutecznie broniony przez Cavs, którzy ograniczyli jego wejścia pod kosz, ale w drugiej ponownie prowadził swoją drużynę. W trzeciej kwarcie zdobył 12 punktów, ostatecznie miał ich 16, a także 7 asyst. Spośród rezerwowych najlepiej zaprezentował się Davis. Na swoim koncie miał 15 punktów, aż 8 z nich zdobył przez pierwsze 3 minuty czwartej kwarty.

Kluczowy mecz numer 5, zwycięstwo w nim daje ogromne szanse na awans do finału konferencji. Celtics zagrali właśnie tak, jak powinna zagrać doświadczona drużyna w tak ważnym spotkaniu. Natomiast Cavs przegrali różnicą aż 32 punktów i to przed własną publicznością. W tej sytuacji porażka w trzecim spotkaniu wydaje się niczym szczególnym, dopiero ten wczorajszym występ zawodników z Cleveland był prawdziwą kompromitacją.
Kiedy Cavs osiągnęli najwyższą w tym meczu przewagę 8 punktów na początku drugiej kwarty, Celtics odpowiedzieli serią 16-0. Po pierwszej połowie gospodarze tracili 17 punktów, a w drugiej ta strata już tylko się powiększała. Cavs nie tylko słabo grali w ataku, mając ogromne problemy z trafieniem do kosza, ale do tego, fatalnie spisywali się w obronie. Pozwolili swoim przeciwnikom zdobyć przynajmniej 30 punktów w każdej z trzech ostatnich kwart.

Zawiódł przede wszystkim James. Lider Cavs spudłował pierwsze 7 rzutów z gry i pierwszy raz trafił do kosza dopiero w połowie trzeciej kwarty. Ostatecznie na 14 rzutów miał tylko 3 celne, a większość ze swoich 15 punktów zdobył z wolnych (9/12). Zaliczył jeszcze 7 asyst i 6 zbiórek, ale to już nie miało znaczenia, ponieważ nie potrafił pociągnąć ofensywy swojej drużyny.
Bardzo słabo zagrali również Williams i Jamison, obaj mieli tylko po 9 punktów. Cavs mogli jedynie liczyć na Shaqa. Środkowy gospodarzy zdobył 21 punktów (7/11 z gry i 7/10 z wolnych), zaliczył też 4 zbiórki i 4 bloki. Jednak w tym momencie swojej kariery, O'Neal nie jest już w stanie poprowadzić drużyny, teraz może jedynie pomóc liderowi, jednak wczoraj nie miał komu pomagać.

Cavs mają teraz nóż na gardle i muszą wygrać 2 kolejne mecze, żeby awansować do finału konferencji. Na pewno będzie to bardzo trudne do osiągnięcia, jeśli w ogóle możliwe. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jak słabo gra James i cała drużyna Cavs, a jak rozkręcają się Celtics.

wtorek, 11 maja 2010

Airball spod kosza: jastrzębie rozstrzelane

Hawks polegli.
Jastrzębie zostały rozstrzelane przez Magic, jak kaczki.

Najbardziej jednostronny sweep w historii playoffs mamy już to za sobą. I dobrze, bo patrzenie na to, co wyprawiają zawodnicy z Atlanty, było naprawdę przykre. Już w pierwszym meczu, kiedy zostali zupełnie zniszczeni przez Magic, Hawks się poddali. Trzeba było zakończyć tą serię już wtedy i zaoszczędzić nam tej wątpliwej przyjemności oglądania Hawks w akcji. Mimo że wystąpili w drugiej rundzie, myślę, że nit nie będzie się kłócił ze stwierdzeniem, że jest była to najgorsza drużyna tych playoffs.

W pierwszej rundzie męczyli się z Bucks. Tylko ich seria trwała 7-meczów, a teoretycznie mieli najsłabszych rywali, ponieważ osłabionych brakiem kluczowego zawodnika. Ostatecznie wygrali, ale w dużej mierze dzięki temu, że zawodnicy z Milwaukee nie byli jeszcze gotowi na znaczący sukces w playoffs i w decydującym momencie nie potrafili sobie poradzić z presją. Hawks awansowali dalej, ale nie był to styl, jakiego można by oczekiwać od trzeciej siły wschodu.

Ok. To była pierwsza runda. Może trochę zlekceważyli przeciwnika, chcąc jak najłatwiej przejść do kolejnej rundy. Trochę się męczyli, ale można było oczekiwać, że nie grają na pełnych obrotach, zachowując siły na starcie z Magic.

Teraz już wiemy, że po prostu w playoffs byli bardzo słabi. Tym bardziej szkoda Bucks, którzy pokazali swój charakter i nawet gdyby mieli przegrać z Magic do zera, to na pewno nie poddaliby się aż tak łatwo, nawet bez Boguta.

Spojrzenie na statystyki z drugiej rundy:
Atak Hawks
średnia punktów: 82
skuteczność z gry: 37.7%
skuteczność rzutów za trzy: 29.4%

Obrona Hawks
średnia traconych punktów: 107.3
skuteczność z gry Magic: 53.5%
skuteczność rzutów za trzy Magic: 39.3%

Łącznie w tych 4 meczach Hawks zdobyli 101 punktów mniej niż Magic. 101! Totalna klęska. A jeszcze niedawno wydawało się, że ich zeszłoroczna porażka z Cavs w drugiej rundzie była kompromitująca. Wtedy również przegrali do zera, ale zdobyli tylko 72 punkty mniej niż ich przeciwnicy. Jednak rok temu mogli usprawiedliwić się problemami zdrowotnymi, teraz tej wymówki nie mają.

Najgorszym zawodnikiem, tej najgorszej drużyny obecnych playoffs, jest oczywiście ich lider - Joe Johnson. A właściwie trzeba by nasiać dotychczasowy lider, bo po pierwsze liderem w serii z Magic nie był, po drugie, bardzo możliwe, że rozegrał ostatni mecz w barwach Hawks. JJ stanie się wolnym agentem i liczy na maksymalny kontrakt. Jeszcze niedawno wymieniano go w gronie najlepszych wolnych agentów, tuż za Jamesem, Wade'm, Boshem. Po tym, co pokazał w playoffs, jego wartość na pewno spadnie. Może miał udany sezon zasadniczy i poprowadził Hawks do dobrego wyniku, ale to playoffs są prawdziwym sprawdzianem siły. Każda drużyna, która decyduje się dać ogromne pieniądze zawodnikowi, oczekuje, że zapewni on im sukcesy nie tylko w fazie zasadniczej, ale przede wszystkim w playoffs. Jednak Johnson w tej części rozgrywek zawiódł na całej linii. Z takim liderem w playoffs można tylko odnieść kompromitującą porażkę.

Hawks przynajmniej nie muszą się martwić, co zrobić, by zatrzymać go u siebie. Te playoffs pokazały, że powinni mu bez problemu pozwolić odejść i poszukać sobie innego gwiazdora. Kto w takim razie zdecyduje się zapłacić Johnsonowi duże pieniądze? Ktoś na pewno, ale później w playoffs będzie żałował.

Oto jak zaprezentował się JJ w serii z Magic: 12.8 punktów z skutecznością 29.8% z gry, w tym 17.6% za trzy

Warto jeszcze przypomnieć, że Joe grał w All-Star Game 2010 i znalazł się także w trzeciej piątce najlepszych zawodników ligi w tym sezonie. Teoretycznie wielka gwiazda NBA, praktycznie wielki loser.

A jeszcze przed playoffs Johnson mówił:
"The postseason is when players are made in this league. ... The best players step up."

"Best players step up", czyli nawet według definicji Johnsona, on nie jest 'best player'.

Ale nie tylko Johnson grał poniżej krytyki.

Bibby w tych 4 meczach zdobył w sumie tylko 16 punktów i zaliczył 8 asyst. Tego jak był ogrywany przez Nelsona nie trzeba już dodawać.

Smith znalazł się w drugiej piątce najlepszych obrońców ligi, natomiast w głosowaniu na najlepszego obrońcę wyprzedził go tylko Howard. W drugiej rundzie popisał się swoimi umiejętnościami defensywnymi blokując aż 2 rzuty! Więcej bloków miał średnio w jednym meczu sezonu zasadniczego. W pierwszej rundzie zaliczał średnio 2.4 bloków, teraz miał łącznie 2. Poza tym, w rywalizacji z Magic zdobywał prawie 3 punkty więcej niż w starciu z Bucks, ale co z tego?

Williams – drugi numer draftu 2005 (to, kto się za nim wtedy znalazł i jak dużą był pomyłką tamtego draftu, pominę) – zdobywał średnio 6.3 punktów ze skutecznością 30%, a do tego w 4 meczach zdążył popisać się jedną asystą. To jest dopiero osiągnięcie.

W miarę, swój poziom utrzymał Horford, a najlepszym zawodnikiem Hawks okazał się ten, dla którego były to dopiero pierwsze playoffs w karierze. Crawford rzucał Magic aż 17 punktów, co jest imponującym osiągnięciem w drużynie z Atlanty. Wykazał się lepszym przygotowaniem do playoffs, odpornością psychiczną, niż Johnson, dla którego były to piąte rozgrywki posezonowe.

4-3 w pierwszej rundzie, 0-4 w drugiej – dwa lata z rzędu.
Nic się nie nauczyli. Wygrali więcej spotkań w fazie zasadniczej, zajęli wyższe miejsce w tabeli, dysponowali najlepszym rezerwowym sezonu, teoretycznie byli silniejsi, ale w playoffs powtórzyła się sytuacja z zeszłego roku.

I tak, jak od kilku lat, co sezon mając coraz więcej zwycięstw, tak w playoffs się zatrzymali. Wniosek jest oczywisty – to nie jest drużyna na playoffs. W końcu nie wszyscy potrafią wygrywać te najważniejsze mecze. Hawks nie potrafią i te dwa ostatnie playoffs dobitnie to pokazały.
Dlatego razem z Johnsonem z drużyny najprawdopodobniej odejdzie trener Woodson. Już wcześniej władze klubu nie zdecydowały się na przedłużenie jego kontraktu, czekając na koniec sezonu, a biorąc po uwagę jak on się zakończył, trudno oczekiwać, by za ten wynik wynagrodzili Woodsona nową umową. Nie ma wątpliwości, że pod jego wodzą Hawks robili systematyczne postępy, stali się czołową siłą wschodu, ale już w plyoffs nie potrafił poprowadzić drużyny. Johnson i Woodson nie są osobami, na których można polegać w tej fazie sezonu.

zdjęcia: yahoo.com, docfunk.blogspot.com

game 4: Lakers 111 - Jazz 96

Bohater meczu: Pau Gasol
W tym ważnym spotkaniu, w którym Lakers chcieli zakończyć serię i zapewnić sobie awans do finału zachodu, Gasol zagrał na najwyższym poziomie. Rozegrał najlepszy mecz w tych playoffs, pomagając Lakers pokonać Jazz po raz czwarty. Zdobył 33 punkty ze skutecznością 67% i zebrał 14 piłek (7 na atakowanej tablicy). Tym samym, w każdym meczu rywalizacji z Jazz zaliczył double-double. Świetnie zagrał w czwartej kwarcie, kiedy miał 11 punktów trafiając wszystkie 3 rzuty z gry i 5 wolnych.

Decydujące elementy
rzuty wolne: Lakers 29/36 – Jazz 18/27
straty: Lakers 6 – Jazz 13

Tak samo jak Spurs i Hawks, również Jazz nie potrafili wygrać meczu numer 4 i zakończyli sezon. Lakers okazali się dla nich zbyt silnym rywalem. Nie potrafili zatrzymać Bryanta, który za każdym razem miał przynajmniej 30 punktów i Gasola, który za każdym razem zaliczał double-double. Lakers natomiast wyciągnęli wnioski z pierwszej rudny, kiedy dwukrotnie przegrali w Oklahomie i tym razem na wyjeździe zagrali bardzo skoncentrowani, nie pozwalając sobie na porażkę.

Zwłaszcza w sytuacji, gdy ich rywal w kolejnej rundzie już zakończył swoją serię, Lakers nie mogli sobie pozwolić na dłuższą grę i musieli wywalczyć sobie równie długą przerwę co Suns. Odpoczynek bardzo przyda się przede wszystkim Bryantowi i Bynumowi, którzy będą mogli w tym czasie trochę się podleczyć.

Lakers do początku kontrolowali przebieg spotkania. Wygrali pierwsza kwartę, a w drugiej znacząco powiększyli swoją przewagę i na przerwę schodzili mając 17 punktów więcej niż gospodarze. Jazz w drugiej kwarcie zdobyli tylko 17 punktów pudłując 11 z 16 rzutów, do tego popełnili 6 strat. Drużyna gości w tym czasie miała 29 punktów ze skutecznością 48% z gry. W połowie trzeciej kwarty do odrabiania strat ruszyli gospodarze, zanotowali serię 11-2 i zbliżyli się na 6 punktów. Jednak ich dobra passa nie trwała długo, bo finisz należał do Lakers, którzy zakończyli tą kwartę serią 10-2. W czwartej kwarcie utrzymywali dwucyfrowe prowadzenie i nie pozwolili Jazz zbliżyć się. Na niespełna 6 minut przed końcem Lakers zanotowali serię 11-0 i było po meczu.

Bryant po raz kolejny rozegrał bardzo dobre spotkanie. Zdobył 32 punkty (48% z gry), z czego aż 20 w drugiej połowie. Razem z Gasolem zapewnili Lakers to zwycięstwo. Poza nimi, jeszcze trzech zawodników miało dwucyfrowy dorobek punktów. Fisher i Odom zdobyli po 10, Brown 12. Warto dodać, że Fisher i Brown w czwartej kwarcie trafili razem trzy ważne trójki, które pomogły ich drużynie powiększyć przewagę.
W drużynie gospodarzy najlepiej zagrał Williams, który zdobył 21 punktów i zaliczył 9 asyst. Jednak jego skuteczność z gry wyniosła tylko 39% i spudłował wszystkie 7 rzutów za trzy. Seria z Lakers była dla niego znacznie gorsza niż z Nuggets i to w dużej mierze z tego powodu, Jazz odpadli z rywalizacji już po 4 meczach. Williams w drugiej rundzie zdobywał średnio o 2.7 punktów mniej, miał o 7% niższą skuteczność z gry niż w pierwszej, do tego ani razu nie zaliczył 10 asyst, podczas gdy w starciu z Nuggets w każdym z 6 spotkań miał ich co najmniej 10.

Znacznie słabiej grał również Boozer. Wczoraj zanotował tylko 10 punktów (36%) i 14 zbiórek. Te statystyki miał już po trzeciej kwarcie, w czwartej nic do tego nie dołożył, a na 3 i pół minuty przed końcem spotkania musiał opuścić parkiet z powodu 6 fauli. Bardzo prawdopodobne, że był to jego ostatni mecz w barwach Jazz. W serii z Lakers zdobywał średnio 4 punkty mniej niż przeciwko Nuggets, a jego skuteczność z gry spadła o prawie 10%.

W tej sytuacji, gdy liderzy nie potrafili utrzymać rewelacyjnej formy z pierwszej rundy, grać na najwyższym poziomie i poprowadzić drużyny, Jazz nie mieli szans, by nawiązać wyrównaną walkę z Lakers.

Wartko jeszcze dodać, że wczorajszym meczu dobrze zagrał Millsap, który zanotował 21 punktów i 6 zbiórek, Miles zdobył 15 punktów, a Fesenko pobił swój rekord kariery w playoffs zbierając 12 piłek. To wszystko jednak było za mało na bardzo dobrze grających Lakers.

game 4: Magic 98 - Hawks 84

Bohater meczu: Rashard Lewis
To był kolejny bardzo jednostronny mecz. Magic ponownie zagrali bardzo zespołowo, wszyscy spisywali się bardzo dobrze i właściwie żaden z zawodników gości szczególnie się nie wyróżniał. Trudno mówić o bohaterze spotkania, ale najlepszym graczem był Lewis. W drugim meczu z rzędu trafił 4 razy za trzy na 7 prób. Ostatecznie zdobył 17 punktów (60% z gry), zaliczył też 6 zbiórek i 5 asyst.

Decydujące elementy
rzuty za trzy: Magic 16/37 – Hawks 3/12
skuteczność z gry: Magic 55.4% - Hawks 40.5%

Mecz numer 4 nie różnił się niczym innym od trzech poprzednich, ponownie dominowali Magic i przez całe spotkanie utrzymywali znaczące prowadzenie. Czwarty jednostronny mecz, najbardziej jednostronnej serii w historii. Magic pokonywali Hawks średnio różnicą 25.3 punktów, co jest najwyższą przewagą w historii playoffs w 4-meczowej serii.

Wczoraj Magic aż 16 razy trafili za trzy, tym samym zza linii zdobyli aż 39 punktów więcej niż gospodarze. Poza Lewisem, 4 celne trójki mieli też Carter i Pietrus. Pierwszy z nich był pierwszym strzelcem swojej drużyny mając 22 punkty, natomiast Francuz wchodząc z ławki zaliczył 12. Nelson zakończył spotkanie z dorobkiem 17 punktów (64%) i 9 asyst. Howard rozegrał najgorszy mecz w tej serii, ale to zupełnie nie przeszkodziło Magic. Center gości zdobył 13 punktów trafiając wszystkie 5 rzutów z gry, zebrał 8 piłek, zablokował 4 rzuty, ale też popełnił 7 strat.

Gortat po raz drugi w tych playoffs grał tylko 8 minut. Ostatecznie miał 3 punkty trafiając rzut z gry i jeden z dwóch wolnych. Poza tym zebrał jedną piłkę, co jest jego najniższą liczbą zbiórek w tegorocznych playoffs.

Hawks po raz kolejny grali fatalnie i nawet przez chwilę nie nawiązali walki. Pozwolili Magic szybko uzyskać prowadzenie i utrzymać je do samego końca. Najlepszym zawodnikiem gospodarzy był Smith, który zanotował 16 punktów, 8 zbiórek i 3 asysty. Horford miał 13 punktów i 6 zbiórek. Natomiast Johnson i Crawford trafili tylko po 5 rzutów na 15 prób i mieli odpowiednio 14 i 18 punktów.

Najlepszą informacją dla Hawks jest to, że seria już się zakończyła i już więcej kompromitujących porażek nie odniosą w tym sezonie.

poniedziałek, 10 maja 2010

game 4: Suns 107 - Spurs 101

Bohater meczu: Steve Nash
W połowie trzeciej kwarty Nash został uderzony łokciem przez Duncana. W rezultacie miał rozcięty łuk brwiowy i musiał udać się od szatni. Wrócił z sześcioma szwami, a gdy wszedł na parkiet w czwartej kwarcie jego prawe oko był tak spuchnięte, że nic prze nie nie widział. Gra z jednym okiem zamkniętym nie jest łatwa, zwłaszcza dla playmakera, który powinien mieć szerokie pole widzenia, ale Nashowi to nie przeszkodziło. Rozegrał świetne 12 minut i poprowadził Suns do czwartego zwycięstwa. W czwartej kwarcie, widząc tylko na jedno oko, zdobył 10 punktów i zaliczył 5 asyst. W całym meczu zanotował 20 punktów (53% z gry, 3/3 za trzy), 9 asyst i 4 zbiórki. W tym ważnym meczu, kiedy Suns mogli sobie zapewnić awans, Nash zrobił co do niego należało i pokazał, jak wspaniałym jest liderem.

Decydujące elementy
rzuty za trzy: Suns 10/24 – Spurs 4/11
punkty po stratach: Suns zdobyli 21 po 16 stratach gospodarzy, Spurs 13 po 12 stratach gości
rezerwowi: Suns 41 – Spurs 31

Spurs mieli nóż na gardle i starli się przedłużyć tą serię. Rozegrali dobrą pierwszą kwartę, prowadzili już 9 punktami, ale na przerwę po pierwszej połowie schodzili ze stratą 3 punktów. W drugiej połowie znacznie lepiej radzili sobie goście, ale Spurs nie odpuszczali i walczyli do końca. Na 2 minuty przed końcem spotkania przegrywali 10 punktami, wtedy zanotowali serię 11-4, którą uwieńczyła akcja 3+1 w wykonaniu Hilla. W rezultacie, na 26 sekund przed końcem Spurs mieli tylko 2 punkty mniej niż Suns. Niestety Ginobili później spudłował rzut za trzy i gospodarzom nie udało się pokonać drużyny z Phoenix. Odpadli po 4 meczach.

Spurs dominowali pod koszami, zebrali 5 piłek więcej i zdobyli 16 punktów więcej z pomalowanego. Zaliczyli nawet 16 punktów więcej z kontrataku. Jednak z drugiej strony, popełnili bardzo dużo strat, które przekładały się na łatwe punkty dla Suns i ponownie Spurs nie potrafili zatrzymać najsilniejszej broni swoich przeciwników – rzutów za trzy. Robili co mogli, ale ich rywale byli zbyt silni.

Po ostatnim słabym występie, tym razem Parker był najlepszym strzelcem swojej drużyny. Zdobył 22 punkty (53% z gry), do tego dołożył 5 asyst i 5 zbiórek. Duncan zanotował 17 punktów (50%), 8 zbiórek i 3 bloki. Natomiast Ginobili trafił zaledwie 2 ze swoich 11 rzutów, w tym 1 na 6 za trzy. 15 punktów zdobył głównie z wolnych, trafiając 10 z 12. Słabą dyspozycję strzelecką, Manu nadrabiał dobrze spisując się w innych elementach, na swoim koncie miał 9 asyst, 6 zbiórek i 5 przechwytów. Z ławki pierwszą piątkę wspierali Hill i Bonner. Pierwszy z nich zdobył 17 punktów (najwięcej w tej serii), drugi 14 trafiając 5 z 6 rzutów z gry. Mimo to, rezerwowi Spurs po raz kolejny byli gorsi od zmienników Suns.

Wczoraj najlepszym zawodnikiem z ławki gości był Dudley. Zdobył 16 punktów (6/7 z gry) trafiając wszystkie 3 rzuty za trzy, poza tym zaliczył 6 zbiórek i 4 asysty. Frye, Barbosa i Dragic dołożyli 21 punktów, chociaż mieli słabą skuteczność z gry, która wyniosła tylko 25%. Hill miał tylko 4 punkty, ale zrobił co do niego należało w obronie przeciwko Ginobili'emu. Richardson też nie imponował i mecz zakończył z 11 punktami. Trafił tylko jedną trójkę, ale był to bardzo ważny rzut, który dał Suns 10 punktów przewagi na 2 minuty przed końcem spotkania. Więcej punktów z jego strony Suns nie potrzebowali, ponieważ w ataku świetnie radził sobie Stoudemire. Gwiazdor Suns zdobył 29 punktów – najwięcej w tych playoffs. Trafił 10 z 17 rzutów z gry i 9 z 10 wolnych.

Teraz Suns mają tydzień na przygotowanie się do finału konferencji, w którym najprawdopodobniej spotkają się z Lakers. Ta dłuższa przerwa zwłaszcza przyda się Nashowi, który będzie miał czas, by wyleczyć swoje oko.

game 4: Celtics 97 - Cavs 87

Bohater meczu: Rajon Rondo
Fantastyczny, fenomenalny, niesamowity, wspaniały – trudno znaleźć określenie występu Rondo. Bez wątpienia, prowadząc wczoraj Celtics do zwycięstwa, rozegrał wielki mecz. Najlepszy mecz w jego dotychczasowej karierze, który zapisze się w bogatej historii klubu z Bostonu. Rondo zupełnie zdominował to spotkanie, na boisku robił wszystko i to dzięki niemu, Celtics doprowadzili do remisu w serii. Już po trzech kwartach miał na swoim koncie triple-double, a poza nim w tym spotkaniu nikt nie miał nawet 10 asyst czy zbiórek. Swój imponujący występ zakończył odnotowując 29 punktów (43% z gry, 11/16 wolnych), 18 zbiórek i 13 asyst. Statystyki na tym poziomie w playoffs mieli jeszcze tylko Oscar Robertson i Wilt Chamberlain, w odległych latach 60-tych. Już po pierwszych meczach w Cleveland pisałem, że nie ma już wielkiej trójki, jest wielki Rondo. Teraz to się jeszcze bardziej uwidoczniło. Rondo w tej serii stał się liderem drużyny, jej największą gwiazdą, a trójka weteranów przesunęła się do roli jego pomocników. W Bostonie rządzi Rondo.

Decydujące elementy
zbiórki (w ataku): Celtics 47 (9) – Cavs 33 (3)
punkty z kontry: Celtics 23 – Cavs 7
punkty z pomalowanego: Celtics 50 – Cavs 40

Cavs rozpoczęli mecz od uzyskania kilku punktowego prowadzenia, ale szybko zostało ono zniwelowane przez gospodarzy i to oni przejęli kontrolę nad przebiegiem spotkania. Po pierwszej połowie Celtics mieli 9 punktów więcej i dopiero pod koniec trzeciej kwarty drużynie z Cleveland udało się doprowadzić do remisu. Czwarta kwarta rozpoczęła się z 2 punktowym prowadzeniem gospodarzy i kwestia zwycięstwa była otwarta. Ale już na samym początku Celtics odnotowali serię 10-0, podczas gdy Cavs przez ponad 3 minuty otwierające kwartę nie potrafili zdobyć punktu. Później goście jeszcze podjęli walkę i również zanotowali serię 10-0, dzięki Jamesowi i Varejao, którzy zdobyli wtedy po 5 punktów. W rezultacie, na 4 i pół minuty przed końcem mieli tylko 2 punkty straty. Celtics jednak szybko odpowiedzieli skutecznymi akcjami, powiększając swoją przewagę, a Cavs od tego momentu nie trafili już rzutu z gry i przegrali.

Cavs grają bardzo nierówno. W pierwszym meczu rozegrali świetną druga połowę zapewniając sobie zwycięstwo, później zostali rozbici przez Celtics na własnym parkiecie, w kolejnym meczu to oni zniszczyli swoich rywali, a teraz znowu grali słabo i mimo że pod koniec byli blisko Celtics, to tak naprawdę, nigdy poważnie im nie zagrozili. Do tego, czwarta kwarta w ich wykonaniu była fatalna. Przez 12 minut oddali ledwie 5 celnych rzutów z gry (29%), mieli też 5 strat i tylko 15 punktów. James nie grał już tak, jak w poprzednim meczu. Jego rolę najbardziej dominującego zawodnika na boisku, zawodnika, który nie tylko zdobywa punkty, ale też podaje i zbiera, przejął Rondo. LeBron był bliski triple-double, ale jego występ był daleki, temu co wyczyniał lider gospodarzy. Podobnie jak w pierwszych dwóch meczach, James rzadko wchodził pod kosz, pudłował z dystansu (0/5 za trzy), ponownie był mniej agresywny i nie potrafił poprowadzić Cavs. Zdobył 22 punkty (39% z gry), z czego w czwartej kwarcie tylko 5, trafiając 2 z 7 rzutów. Poza tym, zaliczył 9 zbiórek, 8 asyst, ale też i 7 strat.
Jedynym zawodnikiem gości, który rozegrał wczoraj lepszy mecz niż poprzednie był Shaq. Miał 17 punktów trafiając 5 z 7 rzutów z gry i 7 z 11 wolnych, zebrał 5 piłek i zaliczył 2 bloki. Jednak na początku czwartej kwarty złapał 5 faul i później już nie wrócił do do gry. Jamison zdobył 14 punktów (50%), ale zero w czwartej kwarcie. Williams miał 13 punktów (3/9 z gry), 4 asysty i 3 straty. Jaszcze gorzej niż zawodnicy postawowi, spisywali się zmiennicy. Długa ławka Cavs wczoraj była bardzo krótka. Dopiero pod koniec trzeciej kwarty rezerwowi zdobili swoje pierwsze punkty. West ostatecznie spudłował wszystkie 7 rzutów z gry, a 3 punkty zanotował z wolnych. Varejao zakończył mecz z 8 punktami i 3 zbiórkami.

Pocieszeniem dla Cavs może być tylko fakt, że w tym meczu właściwie nikt z nich nie zagrał dobrego meczu, a mimo to, w trzeciej kwarcie i przez część czwartej prowadzili wyrównaną walkę i nawet zbliżyli się na 2 punkty do rywali. Nie zmienia to jednak faktu, że jest 2-2 i teraz już każdy mecz będzie bardzo ważny. Teraz na tak słabe występy nie mogą już sobie pozwolić, jeśli rzeczywiście myślą o awansie.

Celtics bardzo szybko pozbierali się po ostatniej kompromitującej porażce. Dzięki Rondo, wczoraj byli zupełnie inną drużyną. Rozgrywającemu gospodarzy w największym stopniu pomagali Garnett i Allen, zarówno Ray jak i Tony. KG i Ray zdobyli po 18 punktów, chociaż Allen trafił tylko 38% swoich rzutów, a za trzy 1 na 8. Natomiast wchodzący z ławki Tony zaliczył 15 punktów (6/7 z gry), a do tego zebrał 5 piłek. Jego bardzo dobra gra, była tym ważniejsza, że problemy z faulami miał Pierce i Ray, dlatego Celtics potrzebowali wsparcia z ławki. Pierce rozegrał kolejny bardzo słaby mecz, najgorszy w tych playoffs. Ostatecznie miał tylko 9 punktów na swoim koncie (3/8 z gry), a już na początku trzeciej kwarty sędziwe odgwizdali mu czwarte przewinienie. Perkins w ogóle nie zdobył punktu, miał za to 6 zbiórek i 4 bloki.

niedziela, 9 maja 2010

game 3: Lakers 111 - Jazz 110

Bohater meczu: Kobe Bryant
Kobe zdobył pierwsze 9 punktów w tym meczu dla swojej drużyny, a po pierwszej połowie miał na swoim koncie 20. Ciągnął wtedy atak Lakers, ponieważ pozostali zawodnicy pierwszej piątki nie spisywali się najlepiej (trafili tylko 4 z 13 rzutów zaliczając 14 punktów). Natomiast w drugiej połowie, Bryant zdobywał te najważniejsze punkty, prowadząc drużynę do trzeciej wygranej. Przez ostatnie 2 minuty czwartej kwarty zdobył 7 z 10 punktów Lakers. Trafił za trzy, doprowadzając do remisu na 54 sekundy przed końcem, później nie pomylił się na linii rzutów wolnych. Ostatecznie miał 35 punktów (54.2% z gry, 3/7 za trzy), tym samym po raz trzeci w tej serii osiągnął granicę 30. Poza tym zanotował 7 asyst i 4 zbiórki.

Decydujące elementy
rzuty za trzy: Lakers 13/29 – Jazz 10/22 (przez ostatnie 3 minuty meczu Lakers 3/4, Jazz 1/2)
Fisher i Artest: przed tym meczem w obecnych playoffs żaden z nich nie zdobył jeszcze 20 punktów, wczoraj obaj mieli po 20

Jazz u siebie nawiązali z Lakers bardzo wyrównaną rywalizację. Zagrali znacznie lepiej i prowadzili przez całą pierwszą połowę, osiągając nawet w 13 punktów przewagi. Przede wszystkim nie dali się zdominować pod koszami, tak jak w Los Angeles. Wygrali walkę na tablicach zbierając 3 piłki więcej niż ich rywale i zdobyli też tyle samo punktów z pomalowanego (po 32). Udało im się odsunąć Lakers z dala od kosza, ale na ich nieszczęście, na dystansie zawodnicy gości radzili sobie bardzo dobrze i ostatecznie trafili 3 rzuty za trzy więcej.

Druga połowa była bardzo wyrównana i żadna drużyna nie potrafiła uzyskać większej przewagi. Natomiast ostatnie 2 i pół minuty meczu, to wymiana cios za cios: Odom trafił za trzy, Millsap odpowiedział punktami spod kosza, Bryant trafił z półdystansu, Korver za trzy, Bryant za trzy, Williams z półdystansu, Fisher za trzy. W rezultacie, na 28 sekund przed końcem Lakers prowadzili jednym punktem. W następnej akcji na wolnej pozycji do rzutu za trzy znalazł się Matthews. Mimo że wcześniej ani razu nie trafił z dystansu, w tej sytuacji nie mógł nie spróbować i oddał rzut, niestety dla Jazz niecelny. Chwilę później Bryant wykorzystał oba wolne i gospodarzom pozostało 7 sekund na doprowadzenie do remisu celną trójką. Fisher jednak nie pozwolił Williamsowi na rzut z dystansu i wysłał go na linię. Rozgrywający gospodarzy trafił oba wolne, ale jego drużyna ciągle miała punkt straty. W kolejnej akcji Lakers popełli błąd wyprowadzając piłkę i stracili ją. To dało Jazz nieco ponad 4 sekundy na wygranie tego meczu. Niestety, Williams spudłował rzut z dalekiego pół dystansu, do kosza nie wpadła też dobitka Matthewsa i Jazz musieli pogodzić się z porażką.

W końcówce Lakers wykorzystali swoje większe doświadczenie, zagrali znacznie lepiej niż ich rywale i są już o krok od awansu. Jazz byli bardzo blisko zwycięstwa, ale teraz postało im już tylko walczyć o to, by ta seria nie zakończyła się po 4 meczach.

W drużynie gospodarzy bardzo dobrze zagrał Williams. Zdobył 28 punktów (46% z gry, 3/6 za trzy, 13/14 wolnych), zaliczył też 9 asyst i 4 zbiórki. W ataku świetnie wspierał go Korver, który ustanowił swój rekord kariery w playoffs mając 23 punkty. Rezerwowy Jazz trafił swoje pierwsze 8  rzutów z gry, w tym 4 za trzy. W całym meczu miał 9 celnych rzutów na 10 prób, a za trzy nie pomylił się ani razu, 5/5. Z ławki dobrą zmienię dali również Millsap (13 punktów) i Kirilenko, który rozegrał pierwszy mecz w tych playoffs. Powrót Rosjanina do gry był dla Jazz znaczącym wzmocnieniem i jego centymetry bardzo przydały się w walce z wysokimi zawodnikami Lakers. Przez 17 minut gry Kirilenko zanotował 8 punktów i 6 zbiórek. Boozer zakończył mecz z szóstym z rzędu double-double mając 14 punktów i 14 zbiórek. Natomiast antybohaterem spotkania okazał się Matthews. Robił co mógł w obronie przeciwko Bryantowi, ale w ataku seryjnie pudłował i to te ważne rzuty. Z jego 11 rzutów z gry, tylko 2 wpadły do kosza, spudłował wszystkie 6 trójek. Miał 9 punktów i 6 zbiórek.

Trójka Gasol-Bynum-Odom, która tak dominowała w poprzednim meczu, tym razem była znacznie mniej skuteczna. W pierwszej połowie zdobyli łącznie tylko 6 punków i zebrali 14 piłek. Ostatecznie jednak Gasol (14 punktów i 17 zbiórek) i Odom (po 8 punktów i zbiórek) odegrali ważną rolę w zwycięstwie Lakers, natomiast Bynum zakończył mecz bez punkty przez 20 minut gry. Tym razem, największe wsparcie Bryant dostał od Artesta i Fishera. Obaj zdobyli po 20 punktów (aż 30 z 40 w drugiej połowie) i obaj trafili 7 z 13 swoich rzutów, do tego razem mieli 7 celnych trójek. Z ławki w pierwszej połowie dobrze zagrali Brown i Farmar. Zdobyli wtedy łącznie 14 punktów, ale w drugiej już nie powiększyli swojego dorobku.

game 3: Magic 105 - Hawks 75

Bohater meczu: Rashard Lewis
Lewis rozpoczął serię z Hawks zdobywając tylko 9 punktów i jak dotąd jest to jedyny mecz w tych playoffs, w którym miał mniej niż 10 punktów. Ale już w dwóch następnych zdobył co najmniej 20. Wczoraj miał ich 22, z czego 15 w pierwszej połowie, kiedy trafił między innymi 3 z 4 rzutów za trzy. Skutecznie kończąc akcje z dystansu rozpoczął rozstrzeliwanie Hawks, które zakończyło się dla Magic kolejną łatwą wygraną. Ostatecznie miał 4 celne trójki na 7 prób, a jego skuteczność z gry wyniosła 61.5%.

Decydujące elementy:
rzuty za trzy: Magic 10/29 – Hawks 4/15
zbiórki: Magic 51 – Hawks 34
skuteczność z gry: Magic 50.7% - Hawks 34.9%

Przed własną publicznością Hawks mieli pokazać, że są w stanie zagrozić Magic. Mieli zagrać jeszcze lepiej niż w poprzednim meczu, ale tym razem czwarta kwarta miała należeć do nich. Jednak gospodarze nawet nie nawiązali walki i zakończyło się kolejną kompromitującą porażką. Może nie była tak dotkliwa jak w pierwszym spotkaniu (zamiast -43 było -30), ale ten mecz przecież rozgrywany był w Atlancie, gdzie Hawks przez cały sezon spisywali się bardzo dobrze. Tak jak w meczu numer 1, przez cały czas dominowali Magic utrzymując bardzo wysokie prowadzenie. Po pierwszej kwarcie gospodarze tracili 10 punktów, po drugiej 19, po trzeciej 24, po czwartej 30.

Hawks przegrywają już 0-3. W tych 3 meczach zdobyli łącznie aż 87 punktów mniej niż Magic. Totalna klęska. Teraz pozostało im już tylko bronić honoru i w czwartym meczu nie dać się tak rozbić, ale czy to możliwe?

Atak Hawks wyglądał okropnie. 75 punktów ze skutecznością 35%. Po raz kolejny fatalnie zagrał Johnson. Trafił ledwie 3 z 15 rzutów z gry, kończąc mecz z 8 punktami. W tej serii jego skuteczność z gry wynosi 28.6%, a warto przypomnieć, że playoffs rozpoczął od 4 spotkań ze zdobyczami ponad 20 punktów. Teraz wygląda to na bardzo odległą przeszłość. Problem z celnością miał również Horford. W poprzednim meczu był najlepszym zawodnikiem swojej drużyny, teraz zanotował 11 punktów ze skutecznością 38.5%, do tego dołożył 8 zbiórek. Smith miał double-double zaliczając 15 punktów i 11 zbiórek, ale z jego 17 rzutów tylko 7 wpadło do kosza. Jedynym zawodnikiem Hawks, który nie miał dużych problemów w ataku był Crawford. Miał 3 celne trójki na 5 prób i zdobył 22 punkty (46%). Jednak nie potrafił pociągnąć ataku gospodarzy.
Magic natomiast rozegrali kolejny fantastyczny mecz, zupełnie niszcząc swoich przeciwników. Ponownie świetnie działa ich ofensywa, rozstrzeliwali Hawks z dystansu, a do tego skutecznie bronili. Po raz trzeci pokazali swoją ogromną przewagę nad drużyną z Atalanty i realnie mogą myśleć o zakończeniu tej serii już w następnym meczu.

Howard pod koniec pierwsze kwarty złapał drugi faul i musiał opuścić boisko, ale później nie miał już problemów z przewinieniami i dominował w polu podkoszowym. Zaliczył drugie z rzędu double-double mając 21 punktów (6/8 z gry) i 16 zbiórek. Razem z Lewisem poprowadził Magic do tego łatwego zwycięstwa. Gościom nie przeszkodził nawet słaby występ Cartera, który zdobył tylko 7 punków. W sumie wszyscy zawodnicy Magic, którzy pojawili się na boisku, zdobyli punkty. Neslon miał ich 14, Pietrus 13, a Barnes 11.

Gortat spędził na parkiecie niecałe 10 minut. Niestety, mimo że spotkanie zostało szybko rozstrzygnięte, trener Van Gudny długo trzymał Howarda na parkiecie i dopiero na 2 minuty przed końcem center gości zszedł na ławkę. Marcin dobrze wykorzystał swoje minuty, prezentując świetną grę w obronie. Ostatecznie zdobył 2 punkty (1/2 z gry), zebrał 6 piłek i zaliczył jedną asystę.