piątek, 18 czerwca 2010

Airball spod kosza: fantastyczny finisz sezonu

Mecz numer 7 był fantastycznym widowiskiem. Przez 48 minut oglądaliśmy walkę na całym parkiecie. Lakers i Celtics robili wszystko, by wygrać i zdobyć tytuł. Nie liczyły się ładne akcje ofensywne, wsady czy cokolwiek innego, najważniejsze było zatrzymanie przeciwników. Liczył się tylko wynik i zwycięstwo, nic więcej. Tego właśnie oczekiwałem po meczu numer 7 i nie zawiodłem się. Właśnie tak miało być: bardzo wyrównany pojedynek, walka, walka, walka i jeszcze raz walka do ostatnich sekund. To było spotkanie na najwyższym poziomie, a zwycięzca w pełni zasłużył na mistrzostwo.

To był drugi mecz numer 7 finałów jaki oglądałem na żywo. Jednak w 2005 to nie było do końca to. Wtedy Spurs i Pistons zaczęli grać dopiero od piątego meczu, pierwsze 4 właściwie można by sobie odpuścić, dlatego mecz numer 7 tak właściwie był trzecim, w którym coś się działo. W tym roku było zupełnie inaczej. To była prawdziwa seria, w której spotkały się dwie równorzędne drużyny i od początku do końca prowadziły wyrównaną walkę. 1-1, 2-2, 3-3 i game 7 - tak właśnie powinna wyglądać seria finałowa. Mieliśmy tu właściwie wszystko: imponujące popisy strzeleckie (8 trójek Allena, 19 punktów Kobe'go w jednej kwarcie), triple-double Rondo, twardą defensywę, walkę pod koszami, świetną grę zespołową, fantastyczną grę liderów i bohaterów drugiego planu (Davis&Nate, Sheed, Fisher i Artest), ale też zmagania zawodników z problemami zdrowotnymi i swoimi słabościami. Tu po prostu każdy chciał wygrać i nie zamierzał odpuścić. Dlatego mogę śmiało powiedzieć, że była to najlepsza seria finałowa jaką widziałem. Teraz już wiem, co to znaczy rywalizacja Celtics-Lakers.
Niestety, do perfekcji finałom zabrakło tylko odpowiedniego wyniku końcowego. Miałem nadzieję, że to Celtics zdobędą tytuł. Mi przypadła rola opisywania finałów z perspektywy Lakers, ale kibicowałem drużynie z Bostonu. Chociaż czasami tak skupiłem się na poczynaniach Lakersów, że już sam nie wiedziałem za kim jestem. Starałem się być obiektywny, ale dzisiaj chciałem napisać 'Lakers nie udało się obronić tytułu'. Musiałem napisać 'Lakers są najlepsi', bo rzeczywiście byli. Gdyby wygrali Celtics, byłoby to piękne uwieńczenie tych wspaniałych finałów. A tak pozostało trochę niedosytu. Gorycz porażki osłodził jednak fenomenalny game 7.

Jeszcze 10 lat temu, to ja cieszyłem się ze zwycięstwa drużyny z LA. Wtedy byłem fanem Lakers, a ich mistrzostwo było pierwszym, jakie zdobyła 'moja drużyna', chociaż znacznie bardziej odpowiednie byłoby tu stwierdzenie 'mój idol', czyli Shaquille O'Neal. 10 lat temu poprowadził Lakers do tytułu, a ja w końcu doczekałem się momentu, w którym mój ulubiony zawodnik był na szczycie NBA i mogłem świętować. 10 lat później nie ma go już w LA, a oni znowu wygrywają.
I nie będę ukrywał, że wkurza mnie Kobe gdy mówi, że teraz ma więcej mistrzostw niż Shaq. Jeszcze w 2006 to O'Neal był pod tym względem lepszy. Teraz Bryant ma już pięć pierścieni, a Shaq jest coraz dalej od powiększenia swojej kolekcji. A jeszcze po trzech kwartach siódmego meczu, kiedy Kobe miał tylko 13 punktów i ledwie 5 celnych rzutów na 20 oddanych miałem satysfakcję, że w tak ważnym spotkaniu, on zawodzi. Niestety, w czwartej kwarcie pokazał klasę i to mu trzeba przyznać. Zrobił co do niego należało i ma swój drugi tytuł bez Shaqa, a mi pozostaje tylko wierzyć, że jeszcze zobaczę jak Most Dominant Ever trzyma w rękach swój piąty puchar Larry'ego O'Briena (póki co, Shaq ma ciągle więcej MVP finałów niż Kobe).

Ale wróćmy do tegorocznych finałów, bo chciałbym zawrócić uwagę na czterech zawodników.
Po pierwsze, Ron-Ron - zawodnik, który w tych playoffs miał tyle wzlotów i upadków. Po meczach w Bostonie wydawało się, że może zostać antybohaterem finałów. On jednak potrafił się podnieść, dobrze zagrać w szóstym spotkaniu i odegrać kluczową rolę w siódmym. Ile razy w tych playoffs oglądaliśmy Artesta pudłującego trójki? Ile razy niepotrzebnie decydował się na takie rzuty? I na minutę przed końcem najważniejszego meczu sezonu dostaje piłkę od Bryanta, stoi za linią rzutów za trzy, długo się nie zastanawia - rzuca (wcześniej spudłował 5 z 6 trójek) i... trafia. Tyle miał niecelnych trójek, ale tą najważniejszą trafił, powiększył prowadzenie Lakers i przyczynił się do ich zwycięstwa.

To właśnie jest piękne w tej grze.

Tak go krytykowano (i słusznie) za niepotrzebne rzuty z dystansu i w tym kluczowym momencie on znowu rzuca. Teraz już nikt nie będzie wypominał mu tamtych niecelnych rzutów i skuteczności 29% za trzy w finałach, teraz będzie się pamiętać tylko ten rzut w końcówce meczu numer 7.

Dla Artesta, w odróżnieniu od jego kolegów z drużyny, to był pierwszy tytuł mistrzowski. Przeszedł bardzo długą drogę, by znaleźć się w tym miejscu. Nawet na konferencji po meczu numer 7 mówił o tym, jak żałuje wydarzeń z pamiętnej bójki w The Palace, po której rozsypali się Pacers będący wtedy pretendentami do tytułu. To był niechlubny rozdział w jego karierze, ale teraz jest mistrzem i chyba najbardziej cieszył się z tego zwycięstwa spośród wszystkich Lakersów. Artest jest trudnym zawodnikiem, ale udowodnił, że może zrobić dla swojej drużyny znacznie więcej niż tylko sprawiać problemy.


Po drugie, Big Fish. Ma już 5 tytułów swoim na koncie, tyle samo co Kobe, ale też tyle co Magic Johnson czy George Mikan. I nie zdobył ich przez przypadek, czy wyłącznie dlatego, że grał u boku Shaqa i Bryanta. Oczywiście to towarzystwo odegrało kluczową rolę, ale sam Fisher też miał znaczący udział w sukcesach Lakers. Pod względem statystyk nigdy nie imponował, ale nie raz bardzo pomagał swojej drużynie. Bez niego, nie byłoby tych 5 tytułów.
Również w tegorocznych finałach pokazał jak ważnym jest zawodnikiem. Przede wszystkim zapewnił Lakers zwycięstwo w Bostonie. Gdyby nie ta wygrana, słowa Pierce'a prawdopodobnie spełniłyby się i ta seria rzeczywiście nie wróciłaby do LA. Natomiast w meczu numer 7 trafił ważną trójkę w połowie czwartej kwarty. A co najlepsze, w tym meczu za trzy trafił 2 razy na 2 próby, podczas gdy we wcześniejszych 6 spotkaniach spudłował wszystkie 8 trójek. Fisher jest po prostu wielki, jest idealnym przykładem zawodnika zadaniowego, który robi wszystko dla dobra swojej drużyny. W wywiadzie po meczu powiedział: "It's all about team" i to najlepiej definiuje jego grę. Taki zawodnik jest niezbędny, jeśli chce się zdobyć mistrzostwo. Trudno nie docenić jego udziału w sukcesach Lakers. Od samego początku, gdy wraz z przenosinami Shaqa do LA stałem się kibicem Jeziorowców, Fisher był jednym z moich ulubionych partnerów O'Neala. Teraz jest moim ulubionym Lakersem i cieszę się, że zdobył swój piąty tytuł (tylko dlaczego nie z Shaqiem, a z Kobe'm).



Teraz trochę o wielkich przegranych. Celtics zagrali fantastycznie, zrobili co mogli, niestety w końcówce to Lakers byli lepsi. Pierce, Garnett i Allen nie zdobyli drugiego tytułu i trudno przewidzieć, czy za rok jeszcze będą mieć okazję, by powalczyć o następny pierścień. Bardzo możliwe, że nie. Mają już swoje lata i będzie im coraz trudniej. Pokazali jednak, że mają ogromną wolę walki, nadal sporo sił i możliwości, a w playoffs rzeczywiście byli w najwyższej formie. Przez cały sezon zasadniczy mówiło się, że są za starzy, że już nic nie osiągną, a oni znowu walczyli o mistrzostwo i to w tak piękniej 7-meczowej serii. Tylko kilka minut zadecydowało o tym, że to nie oni teraz świętują. Celtics 2010 to była wielka drużyna.


Sheed. Już w finale konferencji miał poważne problemy z plecami. Nie był w pełni zdrowia, ale grał i pomagał Celtics. W meczu numer 7 zabrakło kontuzjowanego Perkinsa, Wallace musiał zastąpić go w pierwszej piątce i stanął na wysokości zadania. Zagrał bardzo dobrze, zanotował 11 punktów i 8 zbiórek. Dzięki niemu i Davisowi nie było widać, że Celtics grają bez swojego podstawowego środkowego. A do tego, na minutę i 23 sekundy przed końcem Wallace trafił za trzy, zmniejszając stratę Celtics do 3 punktów. Trafił mimo nie najlepszej pozycji i dobrej obrony Lakers. Trafił mimo że wcześniejsze 3 trójki w tym meczu spudłował. W najważniejszym meczu zrobił co do niego należało. Niestety, nie przełożyło się to na zwycięstwo Celtics.

Po meczu Rivers powiedział, że Sheed zastanawia się nad zakończeniem kariery. Możliwe, że był to jego ostatni mecz w NBA. Jeśli tak się rzeczywiście stanie, to mimo, że nie sięgnął po swój drugi tytuł, ten mecz numer 7 może być pięknym pożegnaniem (mam jednak nadzieje, że jeszcze zobaczymy go w akcji).

Na koniec chciałem jeszcze wspomnieć o Rondo - bezsprzecznie MVP Celtics. Mecz numer 7 w jego wykonaniu był kolnym fantastycznym występem. Ponownie imponował wszechstronnością i otarł się o triple-doube: 14pts, 10ast i 8reb. Starał się poprowadzić drużynę z Bostonu do zwycięstwa, kreował partnerów, a gdy trzeba było nawet trafił za trzy. Na 16 sekund przed końcem musiał rzucać zza łuku i trafił swoją drugą trójkę w tych finałach. Później jeszcze raz rzucał w ostatnich sekundach, ale nie można oczekiwać do niego, że trójkami zapewni Celtics wygraną. Ta jedna trójka, to i tak było bardzo dużo. Ostatecznie nie dał Celtics tytułu, ale to dzięki niemu zaszli aż tak daleko. Ma dopiero 24 lata i wielką karierę przed sobą. W tych playoffs pokazał, że jest prawdziwą gwiazdą. Przyszłość drużyny z Bostonu leży w jego rękach, dlatego w Massachusetts mogą być o nią spokojni.

Sezon 2009/10 został zakończony. Szkoda, że to już koniec, tym bardziej, że finisz był tak imponujący. Ale przed nami bardzo interesujący offseason i miejmy nadzieję, że w jego efekcie przyszłoroczne playoffs będą jeszcze ciekawsze niż tegoroczne (a nie będzie to łatwe, zwłaszcza w przypadku finału).

0 komentarze:

Prześlij komentarz